Szwadron Toporzysko

w barwach Pułku 3 Strzelców Konnych im. Hetmana Polnego Koronnego Stefana Czarnieckiego

Stowarzyszenie Kawaleria - Organizacja Pożytku Publicznego - nr KRS: 0000350813

  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
  • 6

Pułk 3 Strzelców Konnych

Historia Pułku 3 Strzelców Konnych Read More

Nabór

Zapraszamy w nasze szeregi Read More
  • 1

Ze wspomnień ks. płk. Romana Dacy

(treść i format artykułu zgodny z oryginałem)

W nocy z 28-go na 29-go września 1943-go roku plebania, dawny stary dziewiętnastowieczny dwór, gdzie mieszkałem jako tamtejszy proboszcz - nagle, choć się tego nie spodziewałem - została otoczona przez grasujący w okolicy silny oddział "banderowców”, nacjonalistów ukraińskich, którzy mieli wykonać wyrok śmierci wydany na mnie przez UPA.

Matka moja Helena Dacowa, z którą mieszkałem na plebanii wiedziała o grożącym mi niebezpieczeństwie, była bowiem o wszystkim dokładnie przeze mnie informowana, więc była zawsze czujna i uważająca na wszystko co się w około działo. Dlatego doskonale orientowała się w wytworzonej sytuacji i zdawała sobie sprawę z mego śmiertelnego zagrożenia, w jakim się w tej chwili znalazłem. Natychmiast więc, zanim napastnicy wdarli się do oblężonej ze wszystkich stron plebanii, dała mi znać o napadzie i grożącym niebezpieczeństwie.

Ale w tym samym niemal momencie, kiedy jeszcze nie skończyła mówić co zaszło, usłyszałem bezpośrednie, już wewnątrz plebanii, gwałtowne i bardzo silne walenie kolbami karabinów w drzwi mego pokoju. W błyskawicznym wprost refleksie ratowania mi życia, z nieprawdopodobną siłą, której się u niej nigdy nie spodziewałem, bo zawsze była wątła, słaba, schorowana a przy tym cierpiąca od lat na gwałtowne ataki ciężkiej astmy - z niesłychaną wprost gwałtownością wepchnęła mnie do schronu - piwnicy, która była tuż obok w moim pokoju. Wejście do tej kryjówki - schronu było tak niepozorne i niezauważalne, że po zapadnięciu pokrywy wieka, zlewało się wprost idealnie z całością podłogi do tego stopnia, że nikt nie wtajemniczony, nie mógł nawet przypuścić i podejrzewać, że w tym pokoju pod podłogą jest schron.

Co przeżyłem w tym schronie - grobie, (mówię grobie, bo takiej był niemal wielkości, może trochę płytszy), to jedynie jeden Bóg wie! Wszystko co się teraz działo na zewnątrz, nade mną, działo się na moim mózgu i sercu. Pod ciężarem kilkudziesięciu stóp ludzkich, wieko schronu coraz bardziej i szczelniej zaciskało się nad tą moją kryjówką grobem. Nie mogłem się ruszyć leżąc w śmierdzącej mazi pleśni, grzybni i wilgoci ściekającej ze starych, grubych murów plebanii, która do tego wszystkiego od początku wojny 1939-go roku była systematycznie dewastowana i niszczona przez miejscowe władze gminne, którym za czasów okupacji służyła za "Silradę”, a mnie wyznaczono zaledwie jeden pokoik i kuchnię.

Całe więc zaplecze gospodarcze probostwa koncentrowało się teraz po tym złośliwym "wysiedleniu" w stajni, razem ze służbą a raczej z moimi domownikami, których w czasie wojny miałem wielu. Byli wśród nich nie tylko Polacy ale i Ukraińcy, a nawet Żydzi. Byli to ludzie, których nikt nie chciał, bano się ich przyjąć pod dach, biedni, opuszczeni, starzy, tropieni, głodni i kalecy. Stajnia, o której wspominam, był to budynek nowoczesny, przestronny, pełen zakamarków, wybudowany tuż przed samą wojną 1939-go roku, bardzo duży i obszerny tak, że można było w nim pomieścić całe, nie duże gospodarstwo, a od biedy i służbę.

Ale wracam do momentu, kiedy żywcem - dosłownie - zostałem pogrzebany w tym rzekomym bunkrze - piwnicy, która została zrobiona jeszcze w 1937 roku przez mego poprzednika księdza Tadeusza Klecana po to, aby odgrzybić, osuszyć z wilgoci i pleśni stare mury plebanii. Tylko co jakiś czas trzeba było ten zbiornik oczyścić z nagromadzonej w nim cuchnącej, oślizgłej mazi, grzybni i pleśni.

Na miejscu, gdzie leżałem prawie że nagi, bo przez to nagłe zaskoczenie przez bandę i błyskawiczne działanie Mamy, której niemal że z dziecięcą ufnością bezwolnie uległem, (nie zdążyłem nawet ubrać bielizny, którą akurat w tym momencie chciałem zmienić) - deski podłogi nade mną były oparte na jednym filarze, poza tym próżnia, - miałem więc wrażenie, że zamiast podłogi z desek jest rozciągnięta nade mną skóra jak na bębnie, co działało jak najczulsza membrana - dlatego każdy krok, każdy stuk, głos, słowo, każde wprost drgnienie dudniało, huczało i drgało zwielokrotnione, ogłuszając i rozrywając mózg i serce. Chciałem za wszelką cenę wyjść i wydostać się z tego dudniącego bębna, z tej kryjówki - pułapki, usiłowałem nawet to zrobić, ale zabrakło mi sił, zdawało mi się, że przebudziłem się w letargu, byłem pełen bolesnego lęku, już nie o siebie, ale o Mamę. Dochodził mnie jej spokojny, stanowczy, zdecydowany głos, że nie wie gdzie jestem i co się mogło ze mną stać.

Nagle wśród tego piekła, wrzawy nawoływań, pytań, złości, gniewu i przekleństw, usłyszałem strzały, które przeszyły mnie ogromnym niepokojem i lękiem o życie Mamy, że może w tym złowrogim piekle zginąć i to przeze mnie. W tej grobowej bezsile mojej i sparaliżowaniu i wprost straszliwych wyrzutów sumienia, poczucia winy, że wszystko to przeze mnie, miałem na tyle jeszcze świadomości co należy mnie, kapłanowi w takiej chwili zagrożenia in articulo mortis zrobić - przesłałem w jej kierunku rozgrzeszenie. W czasie kiedy wymawiałem słowa rozgrzeszenia, nastąpił ogromny wstrząs całą plebanią i gwałtowny wybuch, a raczej tępy huk, - zdawało mi się, że cała plebania razem ze mną została wysadzona w powietrze. Co się dalej działo, nie wiem, straciłem świadomość.

Oprzytomniałem dopiero nad ranem, czując regularne, powolne miarowe jakby bicie mnie po głowie i w tej grobowej ciszy i ciemności słyszałem całkiem wyraźne, jakby dzwonienie, więc półprzytomny zacząłem nasłuchiwać. Okazało się, że to moje własne serce tak mocno bije, a w uszach moich tak przeraźliwie dzwoni straszliwa cisza... A ten gwałtowny wstrząs i huk, o którym wspomniałem, był spowodowany (jak się potem dowiedziałem) przez strącenie z kredensu dość dużej butli z wiśniami, która upadając, strącona niemal na moją głowę, wywołała tak silny wstrząs.

Zrobiono to z mściwości i gniewu, nie mogli bowiem napastnicy pojąć co się ze mną mogło stać, przecież dobrze wiedzieli, że gdzieś tu jestem, tymczasem w niezrozumiały dla nich sposób wymknąłem się im z rąk. Dlatego z gwałtowną furią zemsty, bezsilnego gniewu, złości i nienawiści, zaczęto wszystko bezmyślnie niszczyć, rąbać, rozbijać, grabić, pruć pościel, poduszki, pierzyny a nawet materace, szukając rzekomo ukrytej w nich niedoszłej ofiary ich krwawych, zbójeckich rąk. Niszczono dosłownie wszystko z niesłychaną pasją, rozbijano obrazy i fotografie, na których wydłubywano, szczególnie księżom, oczy. Mam nawet taką jedną, księdza kanonika Edwarda Tabaczkowskiego, przesztyletowaną w tym napadzie nienawiści do "polskiego księdza".

I tak zostałem ocalony od straszliwej, okrutnej śmierci,najwyższą ofiarą męczeńskiej śmierci mojej śp. Mamy, która z całą świadomością poświęciła się za mnie. Podobnie w tym samym miejscu i czasie, tej samej nocy, Aniela Starzewska, moja gospodyni, poświęciła swoje życie całkiem dobrowolnie i z całą świadomością za mnie, dając się zabić, aby mnie ocalić od śmierci.

Inni moi domownicy, których w tym czasie miałem wielu, jak wspomniałem, wśród których był Fedio Kostyszyn, Ukrainiec - zostali nieludzko zbici i wprost skatowani do krwi i utraty przytomności za to jedynie, że nie zdradzili gdzie jestem i nie wydali mnie w ich drapieżne, mściwe i pełne nienawiści ręce. Fedio Kostyszyn, o którym wspominam z wdzięcznością i głęboką czcią dla jego człowieczeństwa, kaleka utykający na nogę, człowiek prosty, zamknięty w sobie, milczący, "wojujący" ze wszystkimi na plebanii, nastawiony niechętnie do wszystkich, mrukliwy, ale w gruncie rzeczy dobry człowiek. Niejednokrotnie jednak, kiedy wpadał w gniew bano się go, a mnie przestrzegano, że w razie czego on pierwszy mnie "zarąbie siekierą”, z którą się nie rozstawał.

I rzeczywiście, on pierwszy skoro świt 29-go września 1943-go roku na św. Michała, kiedy zdawało się, że niebezpieczeństwo minęło i wszystko się już uspokoiło, on, Fedio Kostyszyn, Ukrainiec, ze swoją nieodłączną siekierą, ale nie aby mnie zabić, ale aby mnie odnaleźć i ratować, zbity z opuchniętą pełną zbolałych sińców twarzą i podbitymi oczami, utykający jeszcze bardziej, tak bardzo zmaltretowany, - wybrał się na poszukiwanie "jegomości, swojego ksiondza", - w opustoszałej plebanii pełnej gruzu, ogromnego zniszczenia i ograbienia, gdzie leżały sprofanowane i zbezczeszczone w nieludzki, barbarzyński sposób zwłoki pomordowanych, w której było jeszcze tyle bólu i cierpienia.

Wszyscy moi domownicy rozpierzchli się, został tylko on, Fedio Kostyszyn, parobek, aby odnaleźć, odgrzebać spod tych gruzów i rumowiska, i ratować za cenę swojej śmierci, która by go tym razem na pewno nie ominęła, mimo jego ukraińskiej narodowości. Dobry i wierny, odważny do bohaterstwa Fedio Kostyszyn, z którym miałem ciągle tyle kłopotu, zgryzoty, zmartwienia, skargi nalegań aby go "odprawić ze służby", a mnie było ciągle jakoś go żal, bo gdzie pójdzie.

Po tej tragicznej nocy, rano, ledwie świtało, stanął nade mną Fedio ze swoją nieodłączną siekierą, której ostrzem szukał wśród tego straszliwego zniszczenia i rumowiska wejścia do schronu, aby je nią podważyć i otworzyć. Leżałem wtedy półżywy,prawie skostniały z zimna, cały w mazi oślizgłej, cuchnącej grzybnią i pleśnią. Powiedział po rusku, z podniesioną nad moją głową siekierą: - "Jegomość, ja was nie wydał, ale uciekajcie, bo oni mówili, że jeszcze tu po was przyjdą"! Zapytałem: - A gdzie moja Mama? - "Jejmość zabyły, Starzewską takoż"!... Pomógł mi wydostać się z tego ponurego podziemia i ciągle naglił do ucieczki.

Ale zanim "uciekłem", szukałem jak oszalały po całej, jakże przez jedną noc nieprawdopodobnie zniszczonej plebanii, mojej Mamy. W końcu znalazłem nieludzko wprost po barbarzyńsku sprofanowane jej zwłoki, i śp. Anieli Starzewskiej, wiernej i oddanej do śmierci gospodyni. Szczególnie zbezczeszczone były zwłoki mojej śp. Mamy. Dowiedziałem się potem, że ją bito, (widziałem wybite zęby), a całe ciało zasypano gruzami, szkłem potłuczonych słoików, szklanek, talerzy, mąką, piórami z poprutej pościeli, a w końcu to wszystko zalano konfiturami, sokami, nalewkami i innymi przetworami z owoców, które Mama przygotowała na zimę, co wszystko razem wytworzyło lepką, różnobarwną, bezkształtną masę, której nie można się było tknąć, tyle w niej było sterczącego ostrego szkła.

Kiedy tak grzebałem się w tej makabrycznej mazi, aby z niej odgrzebać i wydobyć zwłoki mojej śp. Mamy, - wierny nieustraszony Fedio ciągle z podniesioną siekierą stał nad moją pochyloną głową, klęczącym i prawie nagim i ciągle naglił do ucieczki.

Nagle, w tej ponurej ciszy i półmroku wstającego dnia, usłyszałem przez wybite okno plebanii skrzyp żurawia studziennego i znany głos. To Michał Szynalski, najbliższy sąsiad, spokojny, lękliwy, poił bydło. To mnie ocknęło i opamiętało. Ucałowałem ranę na odgrzebanych skroniach śp. Mamy. Pamiętam, rana ta była nieduża, z której, zdawało mi się, sączyła się stróżka jeszcze nie zakrzepłej krwi. Nad zwłokami śp. Anieli Starzewskiej nakreśliłem krzyż, i... uciekłem. Ale tak naprawdę nie uciekłem z tej plebanii w Nowosielcach nigdy! Jestem tam ciągle! Jest już przeszło czterdzieści lat po tym, jak  stamtąd "uciekłem", a ja tam zawsze jestem dzień i noc, bo uciec z tego miejsca nie potrafię.

Ucieczka ta była bardzo jawna. Uciekałem przez podwórza sąsiadów, którzy, jak mogłem się domyślać z ich postawy i zachowania, wiedzieli co zaszło tej nocy na polskiej plebanii, że "polskiego księdza" banderowcy zamordowali. Teraz nagle widząc go, niby upiora nagiego, ociekającego błotem i krwią, uciekającego przez ścierniska, orne pola, łąki, przeskakującego różne przeszkody z płotów i zagrodzeń, czasem z drutów kolczastych, - wychodzili nie całkiem jeszcze nawet ubrani, pełni strachu i przerażenia, żegnali się, a poznawszy, bojaźliwie, ale życzliwie, ze smutkiem, lekkim ruchem rąk pozdrawiali.

I tak dobiegłem do Adama Burdzego, który mieszkał na kolonii w kierunku stacji kolejowej Nowosielce - żurawno. Wszyscy jeszcze spali, tylko jego żona Weronika, krzątała się po obejściu koło gospodarstwa, a zobaczywszy mnie krzyknęła: "Jezus, Maria! Na pewno napadli księdza Ukraińcy!” Zaraz ukryła mnie na strychu, a sama poszła, zbudziła męża i za chwilę przyszli oboje przynosząc mi bieliznę, ubranie. Adam Burdzy zrobił w sianie głęboką, wygodną kryjówkę, żonie nakazał milczenie, aby się dzieci i reszta domowników o tym co się stało nie dowiedziało.

Tymczasem we wsi i okolicy robił się wielki ruch. Słyszałem jak w kościele w Nowosielcach dzwoniono na Anioł Pański, a potem odezwała się sygnaturka. Miała być Msza święta, św. Michała. Widziałem przez nieszczelny, przeświecający dach, ludzi idących do kościoła, między innymi starą poczciwą, pobożną Karolinę Martowiczową i wielu innych moich zacnych, dobrych parafian. Chciałem do nich pójść, pokazać się, że jestem, że żyję, że Miłosierdzie Boże jest potężniejsze niż grzech i złość ludzka, że ludzie są jednak mimo wszystko dobrzy, że miłość potrafi się poświęcać i dać życie za drugiego człowieka... Ale rozum i roztropność nakazywały zostać, tym bardziej, że czułem się coraz gorzej i opuszczały mnie coraz bardziej siły.

Adam Burdzy chciał więc jak najprędzej przeprowadzić mnie w miejsce bardziej bezpieczne i wpadł na pomysł, aby zrobić ze mnie po prostu zwykłe siedzenie, owinąć snopkiem słomy, związać powrósłem, przykryć derką końską, położyć je na wozie, a potem usiąść na tym siedzeniu i tak przewieźć mnie przez posterunki banderowców patrolujących całą okolicę, a szczególnie stację kolejową Nowosielce - Żurawno... I udało się! Choć później opowiadano, że kręcące się patrole ukraińskie dobrze obserwowały manewr Burdzego i podstęp jego przejrzały, ale nie miały widocznie, tak należy przypuszczać, odwagi napaść i mordować jawnie w biały dzień, tym więcej, że w południe tego dnia pojawiły się w okolicy wzmocnione, silne oddziały żandarmerii niemieckiej.

Szczęśliwie więc, odważny i zawsze pełen pomysłów i dowcipów, oddany mi Adam Burdzy, przemycił mnie jakby tranzytem przez niebezpieczne drogi do Łukowca Wiszniowskiego, powiat Rochatyń, wojew. Stanisławowskie, wsi dużej, rozległej, czysto polskiej, leżącej za torem kolejowym w kierunku Żurawna nad Dniestrem. Tu było spokojnie, cicho i bezpiecznie. Cała wieś była zmobilizowana i pod bronią, w szeregach AK, pod sprawnym dowództwem Edwarda Polaka. A niezrównany w każdej potrzebie ksiądz Józef Wanałowicz, proboszcz tamtejszy, był duchem krzepiącym nie tylko miejscową ludność, ale tych wszystkich, którzy na terenie jego parafii szukali schronienia i opieki. Adam Burdzy, tamtejszy rodak, dzielny żołnierz AK, zawiózł mnie w głąb lasów do swoich pewnych ludzi, którym oddał mnie w opiekę. Sam wrócił do Nowosielec, do domu.

W Łukowcu mimo opieki i troski o moje zdrowie ciężko się rozchorowałem. Odezwały się kamienie nerkowe, a przede wszystkim przyszło niebezpieczne zakażenie krwi u obu nóg, co groziło gangreną. Obie stopy spuchły, poczerwieniały, spuchlizna posuwała się coraz wyżej. Gruczoły w obu pachwinach nóg zostały powiększone, spuchły, stwardniały, wysoka temperatura, w końcu obie nogi zaczęły sinieć, a lekarza nie było. Zaczęto więc poważnie obawiać się o moje życie i radzić jak je ratować. Najpierw prosiłem, aby przyszedł do mnie ksiądz. Potem zeszły się kobiety. Jedna z nich poradziła, aby obie nogi kąpać w bardzo gorącym wywarze z ziół. Zaczęto więc stosować taką kąpiel. Spuchlizna nóg powoli ustępowała, zsinienia też, a z obu stóp wyszły odłamki szkła, zardzewiałe gwoździe i druty, nawet źdźbła zżętych zbóż.

I tak zostałem uratowany z nowego nieszczęścia i niebezpieczeństwa wprost od śmierci. Po wyzdrowieniu, kiedy mogłem chodzić i poruszać się sprawnie, z paru żołnierzami AK, pod dowództwem Józefa Pasternaka, zarządcy folwarku Ligenschaft w Mołodyńczu, wsi leżącej na terenie mojej parafii zostałem okrężnymi drogami i lasami przywieziony na stację kolejową Bortniki, a stamtąd do Lwowa.

Tak się skończyło moje duszpasterstwo w Nowosielcach, gdzie przeżyłem nie jedną niebezpieczną, ciężką i dramatyczną, pełną napięcia i grozy noc, ale całe noce i dnie paru lat wojny. Napad o którym wspomniałem nie był pierwszy, ale ostatni. Powtarzały się one dość często. Plebania w Nowosielcach była przysłowiową "solą w oku” stów ukraińskich i band banderowskich, dlatego często na nią napadano, plądrowano, grabiono i rabowano. Nie chodziło im o plebanię, ale o dorwanie "polskiego księdza", który zawsze, wprost cudem, wymykał się z ich rąk pełnych grozy i nienawiści złowrogiego, krwawego a zarazem bezsiłnego gniewu, przed którym Bóg mnie wybawił w wielkim Miłosierdziu Swoim.

Kilka razy uczynił to przez ręce mojej Mamy, która jak mój Anioł Stróż czujna, uważająca, zawsze z macierzyńską troską i opieką ostrzegała mnie w samą porę przed grożącym niebezpieczeństwem. Czynił też te cuda Swojej opieki i Miłosierdzia nade mną przez ręce innych, dobrych, życzliwych i szlachetnych ludzi, którzy byli dla mnie w tym czasie i zawsze ziemską opatrznością.

 

ks. płk Roman Daca

Wspierają nas