Wspomnienia
(treść i format artykułu zgodny z oryginałem)
I stało się. Po 13-tym Zjeździe Kombatantów 3 Pułku Strzelców Konnych zostałam oficjalnym sympatykiem tego Koła.
Właściwie sympatykiem 3 PSK byłam od najmłodszych lat odkąd pamiętam. Musztra, ujeżdżanie koni i w końcu zawody konne to przyciągało najbardziej nas dzieciaków.
Orkiestra i to jeszcze na białych koniach, co mogło być piękniejsze. Wszystkie uroczystości były bardziej uroczyste z wojskiem i orkiestrą. A próba dotrzymania kroku maszerującym żołnierzom na Mszę Św. w niedzielę?
Mieszkaliśmy blisko koszar, więc często przechodziliśmy koło nich. Podziwiałam żołnierzy, którzy myli się pod pompą zimną wodą o' każdej porze roku. Nie przeczuwałam, że i ja się kiedyś tak myła do poło"', ale nie zimną wodą tylko lekko zwilżonym śniegiem. Naturalnie było to w Kazachstanie. Wrócę jeszcze do Wołkowyska Pamiętam i jeszcze widzę przyjeżdżających chłopaków z kuferkami. Ocenialiśmy, że ze wsi, bo nieśmiali, niepewni co z nimi zrobią
Obserwowaliśmy, potem słuchaliśmy mendy, lewa prawa, lewa prawa itd., itd. A por tern? Potem byli to dziarscy wojacy. Mundur, głowa do góry, już nie "Jasio Zielone Ucho". początkowo nazywaliśmy ich. żałuję bardzo, że wcześniej nie wprosiłam się na któryś ze zjazdów. Nie byłam pewna jak zostanę przyjęta Obiecałam siostrze Wisi Wierzbowskiej, że będę przeszkadzać, będę patrzeć i słuchać.
Na tę obietnicę zezwoliła pojechać, bo wie działa o moim zdyscyplinowaniu. Zjazdem tym długo żyłam i nieprędko go zapomnę, a może wcale nie zapomnę. Od razu poczułam się jak u swoich. Zostałam przyjęta.
pan dr Lubieniecki obwieszczając mi tę decyzję zaproponował czy podrzucił myśl, żebym się Kołu przedstawiła, co też niniejszym czynię. A więc - starszy sierżant sztabowy Jadwiga Krzysztofowicz. Jednostką moją był 8 pp 3 PDP, zresztą i jest dotychczas, bo należę jeszcze do Klubu Komb. 3PDP. Wieku zdradzić nie mogę, bo jest objęty tajemnicą wojskową. Nie chciałam iść do wojska, ale zostałam zmobilizowana w Kazachstanie i to w dzień wigilii Bożego Narodzenia 1943 roku.
Do najbliższego Wojenkomatu szłam piechotą 8 km. Nie pomógł wybieg z sercem. Lekarka kazała zrobić dziesięć przysiadów i dostałam kategorię A. Wracałam wieczorem jedna jedniutka w pustym stepie. Szłam i całą drogę modliłam się, żeby nie spotkać wilka albo złego człowieka. Nie spotkałam nikogo. W dzień Sylwestra wieczorem, doprowadzona na stację Karłaty, przez towarzyszki niedoli, pojechałam z innymi do miejsca zgrupowania. Nic nie czułam, że w marszu na stację odmroziłam sobie policzki. W Czelebińsku ktoś mi zwrócił na to uwagę. Lusterka nie miałam. Ze sprzedaży za bezcen ostatniego marnego mienia miałam trochę rubli więc kupiłam litr miodu (nie pitnego) i jakichś placków, bo chleb na czarnym rynku był bardzo drogi, a kartek żywnościowych już nie dostałam. W czasie drogi nie obyło się bez przygód, ale to nieważne. Jakoś dobrnęliśmy na miejsce.
W Sielcach nad Oką na bramie przywitał nas napis: 'Witaj Żołnierzu Tułaczu". Nad nim Orzeł i flaga biało-czerwona. Orzeł bez korony, ale Orzeł Biały, nasz kochany. Trudno powiedzieć co się wtedy czuło. Mój wygląd pozostawiał wiele do życzenia. Na nogach wojłoki do połowy obcięte, bo obciętą górą podszywało się zniszczony spód.
Z płaszcza została kurtka, bo dół płaszcza zużyło się do czego innego, spodnie już nawet nie pamiętam jakie, a na głowie czapka z uszami własnoręcznie uszyta. Do tego na dobitkę czarne placki na odmrożonych policzkach. To chyba zemsta za "Jasia Zielone Ucho". Nic sobie z tego nie robiłam, bo nie było to w Wołkowysku.
Zostałam przydzielona do Oddziału Polityczno-Wychowawczego. Parę tygodni nie miałam pracy prócz noszenia meldunków do sztabu Dywizji. Szef mój widząc wycieńczenie wskutek ciężkiej pracy na torach kolejowych i złego odżywiania kazał mi nic nie robić i wypoczywać. Tak byłam skołowana, że nie mogłam zrozumieć i powtórzyć kilku zdań przeczytanych w gazecie. Na szczęście to minęło.
Do wyjazdu z Sielc prowadziłam lekcje języka polskiego dla oficerów radzieckich. Chodziło tylko o czytanie, pisanie i mowę w języku polskim. Już pod Równem, gdzie staliśmy po przyjeździe z Sielc, przed wyruszeniem na front przeszłam do Oddziału Operacyjnego sztabu pułku. Maszyny do pisania nie było. Pisałam ołówkiem chemicznym przez kalkę. Trzeba było dobrze cisnąć, żeby dziesiąty egzemplarz był czytelny. Dowódca pułku mówił po polsku, ale pisał rozkazy po rosyjsku, więc musiałam najpierw przetłumaczyć na polski. Raz zrobiłam błąd. Jeden wyraz źle przetłumaczyłam i na nieszczęście rozkaz ten był czytany w obecności dowódcy, a na szczęście był to rozkaz nie bojowy. Wezwano mnie do dowódcy. Wiedziałam już o co chodzi. Dowódca przywitał mnie słowami: "Zakochana jesteś czy co?". Na to nie byłam przygotowana i od razu w bek. Poskutkowało. 'INO już nie płacz, a na drugi raz jak czego nie zrozumiesz, to pytaj". Swego szefa i kolegów uspokoiłam, że wszystko w porządku. Więcej takich wpadek nie było, prócz tego, że przy nazwisku szefa sztabu Dywizji napisałam generał zamiast pułkownik. Za to dostałam podziękowanie.
Maszynę do pisania zdobyłam później. Chroniłam ją jak największy skarb. Podczas nalotów osłaniałam ją sobą. Na to kiedyś nadszedł szef sztabu. Powiedział "Po co ci będzie potrzebna maszynka jak trafi ciebie". Przyznałam mu rację, ale dalej ją chroniłam.
W wojsku zapracowałam na stopień i odznaczenia. Nikt ze mną nie miał kłopotu, nie rozczulałam się nad sobą nawet w najcięższych warunkach, których nie brakowało. Od Równego przez całą Polskę i kawałek Niemiec przeszłam piechotą jak prawdziwy piechociniec. Wstydziłam się siadać na wóz kiedy starsi i to dużo starsi ode mnie i w pełnym rynsztunku szli piechotą. Czasem szef sztabu dał podjechać na koniu jak zabolało mu siodło. Maszerowaliśmy przeważnie nocą. Szosami to było znośnie. Początkowo krok równy wojskowy, po dłuższym czasie postępował senny nastrój i krok się zmieniał. Wtedy wystarczyło nawet cicho zanucić "Wszystko mi jedno moje ulubienie, czy mam czy nie mam pieniędzy w kieszeni", wtedy podchwytywano piosenkę, krok się wyrównywał i odchodziła cała wiązanka wojskowych pieśni, a nawet nieraz dało się przemycić i "Brygadę". Marsz po drogach polnych był stokroć gorszy. Czasem było gorąco nawet podczas zimy. Byłam na celu snajpera niemieckiego, słyszałam kulki gwiżdżące koło mnie, byłam ostrzelana z cekaemu przez przelatujący nade mną samolot i kilka innych podobnych wypadków, ale dzięki Panu Bogu wróciłam cała i zdrowa.
Może przebrałam miarkę w pisaniu, ale czy to można na paru stronach zmieścić przeżycia tych lat. Jeszcze dodam, że 27. II 45 r. zostałam przeniesiona do Oddziału Operacyjnego Sztabu Dywizji. Pracy było więcej, ale jeździliśmy dużym ciężarowym samochodem. Podczas zdobywania Berlina nasza Dywizja osłaniała stronę płn.-zach. Już się toczyły rozmowy o kapitulacji Niemców, a jeszcze ich samoloty latały i ostrzeliwały nasze wojska. Straszno było oberwać kulką na koniec wojny.
W pewnych odstępach czasu przyjeżdżał ksiądz odprawić Mszę Św., a przed każdą ważniejszą ofensywą po Mszy Św. udzielał wszystkim żołnierzom absolucji. Niezapomniana była pierwsza Wigilia i gwiazdka w wojsku. Kończę już bo poniosły mnie wspomnienia i gotowam zanudzić czytających. Dziękuję panu płk. dr. Lubienieckiemu za możność podzielenia się nimi. Jeszcze tylko jedno chcę powiedzieć. Nie trzeba lekceważąco wyrażać się o żadnym polskim wojsku. Jedni bronili, a inni wyzwalali Ojojczyznę. I jedni i drudzy oddawali swoje życie za Nią.
Gdańsk-Oliwa dnia 3 maja 1993 r.
st. sierż. sztab. Jadwiga Krzysztofowicz
(siostra Pani Wiktorii Wierzbowskiej)