Moja droga do Kętrzyna - c.d.
(treść i format artykułu zgodny z oryginałem)
Wczesnym rankiem gospodyni mnie zawołała „na Juliusa, los aufstehen”, "Kuhe melken". To znaczyło, że trzeba iść doić krowy.
Dlaczego przez parę tygodni wołali na mnie "Julius" nie wiem. Widocznie dlatego, że moje nazwisko było podobne do tego imienia. Krowę jakoś wydoiłem. Miałem w tym małą praktykę, bo jak w 1939 roku we wrześniu przyszli do nas Sowieci to matka nasza była na tyle przewidująca i wiedziała już co się święci tak że kupiła kozę.
Ta koza dla Rodziców to był cały ratunek w okresie wojny a ja czasem dla zabawy też ją doiłem.
W gospodarce zostałem głównie przydzielony do krów. Doiłem, wyprowadzałem na paśniki albo przywiązywałem je na łańcuchu na łące, przyprowadzałem z powrotem. Zbierałem ziemniaki za maszyną. Odbierałem słomę przy młócce. Wywoziłem obornik, czyściłem konie, ścieliłem słomę dla bydła i koni i robiłem wiele innych gospodarskich prac.
Pracowałem również z Helmutem w lesie przy przygotowywaniu drewna na zimę. Helmut to był syn baora starszy ode mnie o dwa lata. Potem Helmut poszedł do Ostródy na kilkumiesięczną szkołę rolniczą przez co ja awansowałem do pracy przy koniach. Teraz było mi już lżej. Po szkole Helmut poszedł do Wehrmachtu. Rekruta miał w Płocku a potem poszedł na wschodni front. Pozostałem więc przy koniach. Co dziesięć dni wypadało mi jechać z mlekiem do mleczarni Frygnowa niedaleko od Grunwaldu. I tak biegły dzień za dniem. W niedzielę spotykałem się z bratem i innymi chłopakami, którzy byli już na Prusach od 1939 roku. Zbieraliśmy się u któregoś w sztubie w lesie lub na łące. Nieraz pogonił nas żandarm, bo takie zbiórki były zakazane. Ale były i zebrania organizowane dla obcokrajowców. Za mojej bytności w Rychowie były dwa razy takie zebrania w majątku Szyldak. W 1941 roku były omawiane sprawy porządkowe i dyscyplina obowiązująca obcokrajowców. Sprawy noszenia litery 'Pi i znaczka "OSTII. Drugi raz również w Szyldaku było zebranie poświęcone mordowi oficerów polskich w Katyniu.
Jeszcze trochę wspomnę o zwierzętach. Gdy we wrześniu 1941 roku baor przyprowadził mnie do siebie to była tam bardzo ostra suka. Myślałem w pierwszej chwili, że mnie rozerwie ale już po paru dniach mogłem ją bez obawy tarmosić za uszy. Przy zaganianiu krów była niezwykle pomocna. Takie to było zmyślne stworzenie. Patrzyła uważnie w oczy i wystarczyło wyciągnąć rękę a już wiedziała z której strony ma zaganiać bydło. Z końmi też szybko się zaprzyjaźniłem. Gdy widziały mnie z daleka to już kiwały głowami, rżały i grzebały przednimi nogami.
Z posiadanych krów to jedna była jakby przywódczynią. Do niej zwykle doczepiałem inne krowy i prowadziłem na łąkę. Jeżeli ją czasem uderzyłem rózgą to z takim wyrzutem patrzyła na mnie swoimi mądrymi oczami jakby mówiła "Dlaczego mnie uderzyłeś?"
"Co ja ci zrobiłam?", "czym zawiniłam". Aż było mi przykro.
W 1981 roku na 40-lecie mojego przybycia do Rychnowa w liście specjalnym skierowanym do dzieci mojego baora mieszkających obecnie w RFN napisałem "Szukałem u was jakiegoś zrozumienia, współczucia, a może przyjaźni. Tego nie znalazłem" Zwróciłem się więc do zwierząt i z nimi było mi lepiej. Tu jeszcze wtrącę, że mój gospodarz w 1939 roku był na wojnie z Polską i jako zdobycz przeprowadził konia siwka z polskich taborów. Ten koń był moim ulubieńcem.
Oprócz tego gospodarz zdobył siodło kawaleryjskie i polskie trzewiki wojskowe podbite gwoździami.
Teraz wybiegnę z tematem dużo do przodu. Warmia i Mazury były już zajęte przez bolszewików. Był styczeń 1945 r. I tak jak rok 1978 był rokiem bez pszczół tak wiosna 1945 roku była
bez psów i kotów i bez ... bocianów. Rebiata strzelali do wszystkiego co się poruszało. Bardzo przykro było patrzeć na zastrzelone na swoich gniazdach bociany. W górę sterczały tylko ich nogi lub skrzydła. Może były faszysto wskie? Był taki film p.t. "Sami swoi" jest tam scena jak to Pawlak z Kargulem spierają się o to u którego z nich ma dyżurować kot. Nie było w tym wielkiej przesady.
No ale wracajmy do porządku.
Lata biegły Wojska niemieckie jakoś nie mogły zająć Moskwy. Mało tego cofnęły się o jakieś 200 km. Helmut zaczął pisać coraz smutniejsze listy. Nie był to już ten dzielny Hitlerjugend, który nie mógł doczekać się wcielenia do wojska. Chciał koniecznie zdążyć wziąć udział w wojnie. Potem był Stalingrad i Łuk Kurski. pamiętam jak jeden z gospodarzy będąc na urlopie z frontu powiedział, iż "jak żołnierz niemiecki idzie do przodu to idzie ale jak zacznie odstępować to jest już koniec"
Moi baorzy byli coraz grzeczniejsi. Świadczyć o tym może choćby to, że na Gwiazdkę nie dostawałem już jakiś krawat czy czapkę ale były dobre wojskowe trzewiki, kupa ciasta i słodyczy a gospodyni własnoręcznie zrobiła dla mnie z wełny skarpety i rękawice. Nadszedł rok 1944.
Dotychczas ja i brat nie mieliśmy od swoich baorów urlopów. Inni chłopcy co byli z bliższych stron jeździli nawet co roku na urlopy. Ale przyszedł czas i na nas. Obaj z bratem dostaliśmy urlopy od 31 stycznia do 13-go lutego 1944 roku. Rodzicom naszym była to wielka i miła niespodzianka. Robiliśmy w Wołkowysku w Arbeitsamcie starania aby pozostać w domu ale to było nie do załatwienia. Wróciliśmy do swoich gospodarzy czym wywołaliśmy trochę zdziwienia, bo Niemcy myśleli, że pójdziemy do partyzantów.
Na froncie było coraz gorzej. Rosjanie weszli nawet na teren Prus Wschodnich. Jedną z pierwszych zajętych miejscowości była wieś Nemmersdorf. Doszło tam do rozmaitych zbrodni i gwałtów. To co tam się działo było opisane w "Osteroder Zeitung"'. Wiele Niemców było rozstrzelanych tego nie pamiętam. Pogwałcone kobiety leżały nawet w ostródzkim szpitalu. Bliskość frontu dotknęła i mnie. Zostałem wysłany na akcję kopania okopów. Podejrzewam, że Bruckert wysłał mnie zamiast sam jechać. Na okopy wyjechałem w dniu 1-go sierpnia 1944 r. Do Ostródy przyjechałem wozem a potem jechaliśmy pociągiem w wagonach towarowych. Po drodze dowiedzieliśmy się od Niemców, że w Warszawie wybuchło powstanie. Przyjechaliśmy do miejscowości Gehlengurg- Bialla. Ta miejscowość nazywa się obecnie Biała Piska. Szliśmy parę kilometrów. Nocowaliśmy w lesie. legowisko sobie zrobiłem na gałęziach i całkiem dobrze wyspałem się. Następnego dnia doszliśmy do wsi Schwiddern. Wioska była oddalona 0 1 km od granicy polskiej i po drugiej stronie było już widać polskie gospodarki. Niemcy byli razem z nami i też kwaterowali po stodołach. Do pracy maszerowaliśmy trójkami z łopatami na ramieniu. Pierwsi szli Niemcy a potem obcokrajowcy. Nad kolumnami rozlegał się donośny zharmonizowany śpiew. Ponieważ u mojego baora bardzo często śpiewano więc chcąc nie chcąc. nauczyłem się i ja niektórych piosenek. Teraz to mnie przydało się i jak głupi darłem się "heili, hailo!l. Nawet chłopaki dziwili się skąd ja to znam. Stare chłopy śpiewali pieśni z okresu 1-ej wojny światowej. Tych pieśni raczej nie znałem. Początkowo to wszystko miało posmak przygody harcerskiej. Wyżywienie było możliwe. Kopaliśmy w tych Świdrach tylko rowy strzeleckie. Z czasem na apelach Niemcy zaczęli narzekać na wyżywienie, że jest "knapp" czyli skąpo. I tu muszę opisać jak na te skargi zareagował nasz komendant - Zugfuhrer. Był to właściciel młyna gdzieś spod ostródy. Gdy my poszliśmy do stodół spać komendant swoim samochodem pojechał do domu i wrócił z dwoma workami kaszy czym znacznie poprawił nasze wyżywienie.
Potem kopaliśmy okopy koło Mikołajek. Z Mikołajkiem szliśmy piechotą 17 km do Rynu i potem jechaliśmy wąskotorówką do majątku Reimsdorf - Sławkowo. Tu byliśmy około jednego tygodnia. Od Niemca Nagła z naszej wsi Rychnowo dowiedziałem się, że tu w lasach siedzi Hitler i że tu jest die Hauptquartier i tu był zamach 20 lipca. Pewnego razu w czasie naszej pracy przyszedł jakiś SS-mann, który miał na rękawie czarną opaskę z napisem "Sonderdiensť'. Rozmawiał z nami dość spokojnie tak, że odważyliśmy się mu poskarżyć na słabe wyżywienie. On jednak zbył nasze skargi żartem mówiąc, iż gdybyśmy dostawali dużo dobrego jedzenia toby nam porosły brzuchy i w ogóle nie chcielibyśmy pracować.
Tu w Sławkowie często mieliśmy alarmy lotnicze. Sowieckie samoloty latał dość wysoko. Na alarmy to nie zwracaliśmy uwagi ale raz gdy staliśmy w kolejce do kuchni po kawę rozległ się gwałtowny ogień artylerii przeciwlotniczej. Biły działa od strony Kwatery. Potem w okolicy Qeden-Kwida niezbyt wysoko ukazał się ruski samolot dwumotorowy.
Teraz wzięły go pod ogień działa kalibru Flak 88 stojące koło wsi Burgersdorf - Poganowo oraz działka Viertelingi 20 mm czterolufowe. Samolot cały był w dymie i ogniu ale leciał. Z zapartym tchem patrzyliśmy na ten pojedynek a było nas paręset obcokrajowców i kilkudziesięciu wachmanów. Potem odezwał się jeszcze Flak 88 z Salpiku. Ogień był coraz rzadszy aż wreszcie umilkł. Wachmani pospuszczali głowy a my odetchnęliśmy. Taki był koniec tego pojedynku.
Raz był taki przypadek. W czasie marszu jeden z ruskich chłopaków wyraził swoją opinię, że to kopanie okopów to nic nie da i to jest darmowa robota. idący z nim Ukrainiec doniósł o tym Sa- mannowi, który dał w zęby temu ruskiemu. Potem jeszcze drugi Sa-man dołożył mu.
Tu w Sławkowie zostaliśmy odłączeni od niemieckich baorów. Teraz warunki nasze znacznie się pogorszyły. Opuściliśmy Sławkowo i poszliśmy w kierunku Rynu. Zakwaterowaliśmy we wsi Steinwalde - Krzyżany. Tam dopiero poznaliśmy co to jest głód i ciężka praca. Kopaliśmy rów przeciwczołgowy. Sa-mann. Rów był szeroki na 7 metrów i głęboki na 3,5 metra. wachmann tylko szedł i krzyczał: "zwei Schritt zwei Mann" t. j. dwa kroki dwóch chłopców.
Raz był taki przypadek. SS-man w czasie rozmowy z jakąś młodą baorką w pewnej chwili chwycił ją w objęcia i obrócił się z nią wokoło.
To tej kobiecie nie spodobało się i trzasnęła go w twarz. Ja szybko zagłębiłem się do rowu, żeby nie być świadkiem tej jego kompromitacji. SSman obrócił to wszystko w żart ale najbliższego chłopaka bez dania racji pobił kijem. Ten chłopak miał 15 lat i pochodził z Ostrołęki. Jak się zapytało skąd on jest to odpowiadał, że Ostrolenka Kreis Scharfenwiese co wywoływało u nas wesołość, bo Ostrołęka to po niemiecku jest właśnie Scharfenwiese.
Pewnego razu już po powrocie z pracy szedłem wioskową ulicą i przechodziłem koło domu gdzie odbywała się odprawa wachmanów. Słyszałem jak przeprowadzający odprawę SS-man wrzeszczał na Sa-manów, iż w stosunku do nas są zbyt "zimperlicht' tzn. robią zbyt wielkie ceregiele.
Trzeba strzelać, tak krzyczał. To co usłyszałem dało mi wiele do myślenia. Przyznać trzeba, że wachmani, którzy w większości byli rolnikami z pogranicza nie okazywali zbyt wielkiej chęci do strzelania. Armia czerwona była przecież już na terenie Prus Wschodnich.
Raz kopaliśmy rów przeciwczołgowy koło gospodarki baora. W ogrodzie oddalonym od nas jakieś 50 metrów widać było dojrzałe śliwy i jabłka. Paru z nas wykorzystało nieuwagę wachmana i wpadło do ogrodu.
Rwaliśmy owoce i pakowaliśmy do kieszeni. Był głód a tu taka gratka. W pewnym momencie z domu wyszła baorka. Chłopaki prysnęli do rowu a ja przez swoją nieuwagę zostałem. Spóźniłem się. Byłem pewien, że gospodyni narobi krzyku, wyzwie mnie od Polaków i wezwie wachmana ale ona popatrzyła na mnie. Nasze oczy spotkały się i spokojnie półgłosem powiedziała "Ja, ja ich verstehe. Hunger" czyli tak, tak ja rozumiem. Głód. Szybko uciekłem do rowu.
W latach 60-tych pojechałem swoim "Komarkiem" do Rynu i do Krzyżan. Odwiedziłem znane mi tereny ale tej gospodarki gdzie kradłem śliwki nie potrafiłem odnaleźć. Chciałem tej kobiecie przypomnieć się i podziękować. Nie wyszło mi no trudno.
A raz w Krzyżanach to ładnie zahandlowałem. To było tak.
Co parę tygodni otrzymywaliśmy po paczce tabaki. Ja jako niepalący trzymałem tabakę w worku. Pewnego razu przybiegł do mnie zaaferowany kolega z zapytaniem czy mam tabakę, bo jest niemiecki żołnierz, który chce chleb zamienić na tabakę. Oczywiście to była dla mnie niebywała okazja. Chwyciłem tabakę i pobiegliśmy obaj przez wioskę. Stanąłem przed żołnierzem, którego pokazał mi kolega i zameldowałem się krótko "Zum Befehle Herr Gfreiter". Prawdę mówiąc to on nie był wcale gefreiterem tylko starszym strzelcem, no ale niech tam. Żołnierz zapytał mnie "Hast du Tabak?" Odpowiedziałem "jawohl" i wyciągnąłem do niego paczkę. On w zamian wręczył mi cały bochenek żołnierskiego chleba. Mój Boże, jaki ja byłem wtedy szczęśliwy. Cały bochenek. Przez jakiś czas nie będę dożywiał się surową kapustą, burakami cukrowymi czy też tłuszczowym ziarnem. Takiego handlu to jeszcze nigdy nie zrobiłem. To była również dla mnie nauka, że papierosów nie trzeba palić.
Już szedł siódmy tydzień jak byłem na akcji kopania okopów zarządzonej przez gauleitera Ericha Kocha. Byłem utrudzony, ciągle niedożywiony, zawszony i brudny. Ale wyraźnie zbliżał się koniec tej udręki. zaczęli przybywać nowi robotnicy. Potem uformowano z nich tzw. Zugi czyli kompanie i poszli do roboty. Ponieważ przybył;i prosto od baorów to byli wyżarci i rumiani na twarzy. Do pracy i z pracy szli raźno ze śpiewem. Na czele dwóch pierwszych trójek szli Sa-mani a potem obcokrajowcy oczywiście przeważnie Polacy. Śpiewali często jak to wyganiała Kasia wołki rozwidniało się. wachmanom to się podobało. My starzy przyglądaliśmy się im z pobłażaniem z pewną dozą "Schadenfreude" wiedząc, że humor im opadnie gdy skończą się przywiezione zapasy i oblazą ich wszy.
Na koniec dostaliśmy wypłatę po kilkadziesiąt marek, bo "Ordnung muss sein", uformowaliśmy kolumny i ruszyliśmy pieszo w kierunku Rasemborka czyli Kętrzyna. Doszliśmy do przystanku wąskotorowego Hinzenhof czyli Zalesie Kętrzyńskie. Obok była dość wysoka góra, która nazywała się Barenberg czyli Góra Niedźwiedzia. Góra ta miała związek z herbem miasta Rastembork. Tam na górze zbierała się niemiecka młodzież. palili ognisko i śpiewali różne pieśni. Prawdę mówiąc ładnie to wyglądało. Tu muszę jeszcze wtrącić, że poprzednio z okolic Sławkowa mieliśmy dobry wgląd na lotnisko wojskowe leżące między Kwidą i majątkiem Globie. Na lotnisku były przeważnie samoloty transportowe, trzy motorowe Junkersy. Myśliwców było tylko parę sztuk. Żadnych walk powietrznych nie widziałem.
Wracam do przerwanego wątku. Na przystanku wąskotorowym Hinzenhof były podstawione wagony osobowe i towarowe. Do wagonów osobowych kazano siadać Francuzom, Belgom i Holendrom. Reszta hołoty czyli my Polacy, Rosjanie i inni Słowianie zajęli węglarki. Pociąg wąskotorowy był dość długi. Jazda odbywała się sprawnie. Funkcje hamulcowych pełnili chłopaki w wieku około 15-tu lat - takie Hitlerjungi. Siedzieli oni na siodełkach urządzonych przy wagonach towarowych i na sygnał podany przez maszynistę obsługiwali hamulce ręczne. To wszystko podobało mi się.
Zaznaczam, że jestem z rodziny kolejarskiej. Kto to by pomyślał, że po niedługim czasie, bo od 1949 roku ja będę na tej kolei wąskotorowej pracował i dojdę do stanowiska zawiadowcy stacji. Na wąskim torze przepracowałem 22 lata.
Po przyjeździe pociągu do Rastemborka zajęliśmy teren na przeciw stacji kolejowej tam gdzie dziś sprzedają deski. Pracował tartak, leżały bale dłużycy. Na jednym z nich oparty o łopatę jak Piłsudski na szabli siedziałem i ja. Przed wejściem na plac tartaku była brama a na niej szyld z napisem "Dampfsagewerk Gebruder Reschke. Rastenburg". Po niedługim czasie załadowaliśmy się do podstawionych wagonów osobowych i pociąg ruszył w kierunku Olsztyna. Do Ostródy przybyliśmy w nocy i kilkunastu z
nas udało się pieszo w kierunku...
Wincenty Jodelis cdn.