Hubert Szarejko urodzony 2 listopada 1928 roku w Wołkowysku 13 marca 1940 roku deportowany do Północnego Kazachstanu. Od 17 września 1943 roku żołnierz 3 Dywizji Piechoty Ludowego Wojska Polskiego, po zakończeniu wojny pozostał w wojsku i pełnił szereg funkcji dowódczych do stanowiska dowódcy 68 pułku czołgów włącznie. Absolwent Szkoły Oficerskiej i Krakowskiej Wyższej Szkoły Pedagogicznej, oddelegowany do szkolnictwa wyższego, następnie do Kuratorium Oświaty w Krakowie. Od 1986 roku pułkownik w stanie spoczynku
Hubert Szarejko
Dzieje pewnego sztandaru
"Lecz wy cościeją znali w podaniach przekażcie”
J. Słowacki
Wspomnienia o żarliwej patriotce, bohaterskiej mojej Mamie.
Od ponad pół wieku rodzina Szarejków sprawuje pieczę nad sztandarem z małej polskiej szkoły w Wołkowysku na Kresach Wschodnich.
Sztandarem, który przewędrował kilkanaście tysięcy kilometrów w drodze na Sybir i z powrotem. Który był ukrywany i przechowywany przez sześć lat zesłania z narażeniem życia i który dla wielu zesłańców stał się symbolem polskości, przetrwania i nadziei na lepsze jutro.
Sztandarem, który jest teraz świetną pamiątką rodzinną, a który przez tyle lat powojennej historii nie znalazł właściwego mu miejsca.
Gdy dziś po przeszło 50 latach usiłuję wydobyć z zakamarków pamięci, wspomnienia tamtych czasów, zastanawiam się, co było źródłem naszej odwagi i poświęcenia.
Czy potrafię oddać we wspomnieniach klimat tamtych przerażających lat wojny, dramatycznych chwil życia: mojego, mojej rodziny i wszystkich, których udziałem stała się zsyłka na Sybir.
Historia ta rozpoczyna się we wrześniu 1939 roku w średniej wielkości miasteczku Wołkowysku na Kresach Wschodnich. Miało ono swoją bogatą historię obfitujące w ważkie wydarzenia, a sięgającą X -XI wieku, kiedy to grodzisko zwane było Szwedzką Górę lub Górą Zamkową. Leżało na terenach od niepamiętnych czasów pustoszonych przez wichry wojen szwedzkich i rosyjskich. Kto nie mieszkał nigdy na Kresach, temu trudno zrozumieć specyfikę kształtowania się tamtejszego patriotyzmu. Jak w tyglu mieszały się różne narodowości walczące o zachowanie swej odrębności, tradycji, kultury, religii. W polskich domach, szkołach, kościołach patriotyzm otaczany był kultem. W zimowe wieczory starsi ludzie snuli zachowane w pamięci , a przekazywane z pokolenia na pokolenie, opowiadania o bohaterskich walkach i cierpieniach przodków. Z czcią odnoszono się do ocalałych pamiątek, zdjęć i szabli. Me inaczej było w naszym domu. Pradziadek brał udział w powstaniu listopadowym w 1831 roku, za co został zesłany na Sybir, dziadek był powstańcem z 1863 roku, a ojciec mój Julian Szarejko represjonowany był przez bolszewików za działalność legionową w 1920 roku. W szkole lekcje wychowawcze, języka polskiego, a nade wszystko historii przepojone były żarliwymi treściami, zaszczepiającymi miłość do wolnej, niepodległej Ojczyzny. Znaliśmy na pamięć królów Polski, ich wygrane i przegrane bitwy i wojny. Podziwialiśmy wojów Mieszka I i Bolesława Chrobrego. Ale najbardziej przemawiali do nas bohaterowie zrywów powstańczych z okresu zaborów: Tadeusz Kościuszko, Bartosz Głowacki gaszący lont zdobytej armaty, książę Poniatowski, gen. Sowiniski - obrońca ostatniej reduty, ginący przed ołtarzem w kościele, Piotr Wysocki. Głęboko w naszych sercach tkwiła legenda kurhanu Bohatyrowiczów z lektury "Nad Niemnem”. W tym klimacie rodziła się moja miłość do rodzinnego domu, ulicy, lasów, pól, drzew nad rzeką. Miłość, która w pełni uświadomiłem sobie dopiero będąc tysiące kilometrów na wschód od tych ukochanych miejsc. Kiedy zasypiałem w ziemiance, słuchając wyjącego wichru, przed oczami miałem uliczki Wołkowyska.
Mimo trudności dnia powszedniego moje pierwsze młodzieńcze lata płynęły spokojnie w atmosferze radości emanującej od matki. Urodziła się jeszcze w okresie niewoli w 1890 roku i dane jej było zaznać smaku szczęścia z odzyskania niepodległej Ojczyzny.
W moim chłopięcym wyobrażeniu sztandar związany był zawsze z bohaterstwem i odwagą. Żołnierze oglądani na filmach i obrazach szli do walki pod sztandarami, a gdy niosący flagę padał raniony kulac podejmował ją inny i dopóki sztandar powiewał na placu boju, nikt nie zaprzestawał walki. Prawdziwy sztandar wojskowy zobaczyłem po raz pierwszy podczas święta 3 Maja, nie pamiętam już którego roku. W asyście szwadronu kawalerii 3 pułku strzelców konnych, który stacjonował w Wołkowysku, przemaszerował przez miasto. Wszyscy przechodnie zatrzymywali się i z szacunkiem zdejmowali nakrycia głowy. Pod własnym sztandarem zacząłem dumnie służyć Ojczyźnie w szkole. Mama po przedwczesnej śmierci ojca znalazła się wraz z sześciorgiem dzieci w rozpaczliwej sytuacji materialnej. Aby wyżywić naszą gromadkę podjęła pracę woźnej w oddalonej szkole. Dysonowała tam małym pokojem, do którego zabierała mnie - wówczas sześciolatka- i starszego brata Czesława na cały tydzień i tylko na niedzielę wracaliśmy do właściwego domu, gdzie gospodarzyło starsze rodzeństwo pod opieką ciotki. Pomagaliśmy mamie w pracy, w zamian za co pozwalano nam oglądać pokoje nauczycielskie i gabinet dyrektora. W głębi gabinetu, za szkłem, wisiał sztandar szkoły. Oglądaliśmy go z nabożeństwem. Był duży, ciężki i bardzo piękny. z błyszczącego atłasu, z brzegami obszytymi frędzlami, o wielkości ponad metr kwadratowy. Na czerwonej stronie widniał haftowany orzeł wysoki na 40 cm, z koroną wysadzoną trzema szlachetnymi kamieniami. Nad orłem był napis "Publiczna Szkota Powszechna III stopnia nr 4 w Wołkowysku”. Na drugiej, białej, stronie sztandaru wyhaftowane były dużymi literami słowa: 'Nie zawiedzie się Ojczyzna, która patrzy na was z ufnością i wiarą”. Pod spodem zielony warkocz wieńca laurowego i inicjały "LP." czyli Józef Piłsudski. Podczas świąt państwowych sztandar wyprowadzany był na plac przed szkołą. Uroczystości zawsze poprzedzane były pogadankami wychowawczymi. Staliśmy na baczność i patrzyliśmy wzruszeni, jak najlepszy uczeń w asyście dwóch dziewcząt przepasanych biało-czerwonymi szarfami, przy hejnale trąbki wyprowadzał sztandar ze szkoły.
Głęboko wryła mi się w pamięć przygnębiająca uroczystość żałobna w związku ze śmiercią marszałka Piłsudskiego. Zarówno sztandar jak i maszt z flagą przepasane były czarną szarfą. Wszyscy płakali. Tak z biegiem lat sztandar stawał się dla mnie symbolem godności narodowej, zobowiązaniem do walki na śmierć i życie w obronie wolności Ojczyzny. Uzupełnieniem - edukacji patriotycznej była organizacja "Orlęta", do której należałem od 5 klasy. Opiekę nad nią sprawowała starsza formacja "Strzelec” Instruktorami byli żołnierze 3 psk - dumna naszego miasta. Często chodziliśmy do lasów na ćwiczenia, ale najbardziej zapamiętałem zawody hippiczne i uroczystości w koszarach. Dech w piersiach zapierały popisy jazdy konnej, ścinanie tyczek w pełnym galopie. To właśnie w Wołkowysku służył późniejszy bohater Kampanii Wrześniowej kpt. Dobrzański "Hubal". I to jego popisy i odbierane najwyższe nagrody oglądałem na własne oczy.
Środowisko "Orląt” tworzyła młodzież z różnych szkół skupiona w kilku sekcjach. Należałem do gupy W bokserskiej. Dwa razy w tygodniu, po południu, w sali sportowej okładaliśmy się nieproporcjonalnie dużymi jak na nasz wiek rękawicami. Tam nauczyłem się śpiewanego na swojską nutę wiersza o bohaterskim pułkowniku Kula-Lisie i młodych obrońcach Lwowa. Sale wypełnione były pamiątkami i zdjęciami legionowych bohaterów. Moja starsza siostra Kazia pełniła w harcerstwie funkcję drużynowej i pamiętam, że bardzo zazdrościłem jej harcerskiego krzyżyka.
I oto los zażądał złożenia egzaminu z patriotyzmu. 19 września 1939 roku wcześnie rano wojska radzieckie wkroczyły do Wołkowyska. Niemal natychmiast rozpoczęły się aresztowania i represje. Dyrektor naszej szkoły, pan Szczepan Zasada, otrzymał polecenie przekazania sztandaru do komendy wojsk radzieckich. Rozkaz ten dotyczył zresztą wszystkich szkół. Wezwał moją mamę, odczytał jej pismo i ze łzami w oczach poprosił, by odniosła sztandar, bo on nie jest w stanie tego zrobić. Mama w pierwszym odruchu odmówiła. Lecz po chwili wróciła i oświadczyła, że zmieniła zdanie. Przyniosła sztandar do naszego pokoju, kazała mi odłączyć go od drzewca, zwinęła i schowała do torby. A drzewce poleciła mi owinąć papierem i obwiązać sznurkiem. Pojechaliśmy do domu i tam drzewce z nabitymi, dekoracyjnymł gwoździami, ukryliśmy na strychu. A sztandar, jak mi oświadczyła mama odniesie do komendy. Później dowiedziałem się, że mnie okłamała w obawie, że mógłbym się wygadać podczas przesłuchania. Nazajutrz słyszałem, jak dyrektor szkoły zapytał mamę, czy zaniosła sztandar. Zdecydowanie odpowiedziała, że tak, ale, gdy spostrzegła łzy w jego oczach, podeszła i mocno uścisnęła mu rękę. Po chwili rozstali się bez słowa.
Minęło kilka dni i w szkole zjawili się policjanci z pytaniem - gdzie jest sztandar? Dyrektor wyjaśnił, że przekazał go woźnej z poleceniem odniesienia do komendy. Wobec tego wezwano mamę na przesłuchanie. Oświadczyła, że odniosła sztandar na posterunek i przekazała jednemu policjantowi, którego stopnia ani nazwiska nie zna. Nie otrzymali też żadnego pisemnego poświadczenia odbioru. Kategorycznie upierała się przy swojej wersji, wobec czego zabrano ją do komendy, aby rozpoznała owego policjanta. Ale poszukiwania nie przyniosły rezultatu. I tak sztandar przepadł.
Tymczasem mijały dni i tygodnie w ciągłym strachu. Zamykano po kolei wszystkie szkoły i urzędy. Największą trwogę budziły nocne aresztowania. W mroźne dni lutego 1940 roku miasto sparaliżowała wiadomość o pierwszych deportacjach w głąb Rosji. Strach padł na wszystkich: kogo wywożą i za co? Wkrótce zorientowaliśmy się, że deportują przede wszystkim rodziny urzędników państwowych, policjantów, wojskowych, właścicieli ziemskich. My nie należeliśmy do żadnej z tych grup, wiec nic czyniliśmy specjalnych przygotowań na wypadek wywózki. Niespodziewanie jednak 13 marca 1940 roku o godzinie pierwszej w nocy obudził nas łomot kolb do drzwi. Surowy rozkaz "otwierać" nie budził żadnych wątpliwości - kto to. Do dziś pamiętam ten paraliżujący strach, gdy do domu wtargnęli żołnierze z bagnetami na karabinach, w czapkach ze szpicem i czerwoną gwiazdą. O żadnej ucieczce przez okno nie mogło być mowy. Dom był obstawiony. Wszedł oficer radziecki, wyjął jakieś papiery i zaczynał kolejno wyczytywać nasze imiona i nazwiska: marny - Maria Szarejko z domu Dzieżyc, moich dwóch starszych sióstr Kazimiera i Honorata, starszego brata Czesław, moje Hubert Szarejko i Anna Suprun - nasza 75-letnia kuzynka. Po czym oznajmił, że mamy dwie godziny na spakowanie się i zostaniemy deportowani w głąb Rosji.
Prysnęła ostatnia nadzieja, że to może jakaś pomyłka. Tylko mama wiedziała, że to nie przypadek. Przypomniała sobie, jak w 1920 roku bolszewicy ścigali mego ojca za działalność legionową. Ukrywał się wtedy wraz z przyjaciółmi na bagnach i mama nocami, sobie tylko znanymi ścieżkami, nosiła im żywność i lekarstwa. Na skutek nabytych tam chorób zmarł w 1927 roku w wieku 57 lat. Ale zemsta dosięgła jego rodzinę po tylu latach. Takie panowało wówczas stalinowskie prawo. Śladem naszych przodków los kazał nam iść na syberyjskie zesłanie.
Po odczytaniu przez oficera rozkazu mama na chwili straciła równowagę. Zachwiała się i poprosiła o kubek zimnej wody. Żołnierze krzykami zaczęli nas przynaglać do pakowania. Nikt jeszcze wtedy poza mamą nie wiedział, że w dolnej szufladzie komody, pod bielizną w powłoczce od poduszki leży poszukiwany przez komendanturę sztandar.
Mama kazała mi przynieść worek i rozpoczęła pakowanie od tej właśnie komody. Bezładnie wrzucała na oczach stojących żołnierzy bieliznę, koszule, ubrania, najpierw z górnych szuflad, a potem i z tej dolnej. I tak sztandar znalazł się w worku, który zawiązałem i wyniosłem na korytarz nie wiedząc nic o jego zawartości. Mama odzyskała pewność siebie, a gdy jeden z żołnierzy zaczął ją ponaglać, ofuknęła go, że może popędzać swoją matkę. Świtało już, kiedy skończyliśmy pakowanie na stojący przed domem samochód. Siedzieliśmy na workach i torbach, na odkrytej platformie,
a żołnierze popychali ślizgający się po śniegu samochód. Wyjechaliśmy wreszcie na ulicę. Mimowolnie spojrzenia nasze powędrowały na opustoszały dom. Chcieliśmy zachować w pamięci każdy szczegół miejsca, w którym spędzaliśmy szczęśliwe lata, miejsca, do którego - jak się okalało mieliśmy już nigdy nie wrócić. Tymczasem samochód toczył się
powoli buksując na koleinach. Przejeżdżaliśmy właśnie koło kościoła, kiedy mama niespodziewanie wstała i opierając się o szoferkę pełnym głosem zaczęła śpiewać: "Boże coś Polskę przez tak liczne wieki..." W pierwszej chwili zamarliśmy z przerażenia, jak zareagują na to żołnierze, ale już za chwilę podchwyciliśmy melodię i śpiewaliśmy ile sił w gardłach. Obudzeni mieszkańcy tłoczyli się w oknach za firankami. Samochód zatrzymał się, z szoferki wyskoczył oficer z pistoletem w dłoni i krzyczał "zamałczeć" tzn. milczeć, lecz nasz śpiew zagłuszył jego rozkazy Opiewaliśmy aż do samej stacji. Potem przez trzy dni nie mogliśmy wykrztusić słowa, tak nadwerężyliśmy sobie gardła na mrozie.
Załadunek do bydlęcego wagonu odbył się brutalnie i bardzo szybko. Po prostu samochód podjechał pod wagon i żołnierze z platformy wrzucili wszystkie nasze rzeczy na kupę do środka. Przez cały dzień przywożono ludzi z różnych części miasta i ładowano do wagonów. Nikomu nie wolno było wychodzić, pociąg obstawiony był wartownikami, tak że. nawet znajomi nie mogli podejść, aby się pożegnać i podać coś dojedzenia na drogę.
W naszym wagonie było około 50 osób. Z desek zrobiono prycze dla dzieci. Nie wiedzieliśmy, ile czasu przyjdzie nam spędzić w podróży i gdzie ona się skończy. Nawet kiedy na drugi dzień transport ruszył w drogę, ciągle jeszcze łudziliśmy się nadziejac że coś się stanie, że Anglicy i Francuzi nie pozwolą wywieźć tylu ludzi w nieznane.
Jednak pociąg ciągnął bez przeszkód coraz dalej na wschód. Patrzyliśmy na mijane pole, lasy, miasteczka i powoli docierała do nas świadomość, jak ciężko będzie wrócić z powrotem, jeżeli w ogóle stanie się to możliwe. Mama w obawie, że mogą nas przeładować i zginie cenny worek, w nocy po ciemku włożyła sztandar między dwa koce, przeszyła i włożyła to wszystko do poszwy. Ze swej tajemnicy zwierzyła się jadącemu w wagonie p. Sobolewskiemu.
Prosiła go o radę, gdzie najlepiej ukryć sztandar. Przerażony Sobolewski przestrzegał, że mogą nas wszystkich skazać na karne zesłanie i radził pociąć na kawałki i wyrzucić nocą przez okratowane okienko. Mama podziękowała za radę ale zrobiła po swojemu. Przez prawie trzy tygodnie jazdy przykrywaliśmy się nocami z bratem Cześkiem tą dziwnie ciężką uszytą przez mamę kołdrę, nie wiedząc nawet, że okrywa nas tak uwielbiany w szkole sztandar. W ten to sposób sztandar z małej polskiej szkoły w Wołkowysku, tak usilnie poszukiwany przez miejscową komendanturę, przewędrował ponad 7 tysięcy kilometrów na Sybir za sprawą jednej niepozornej, odważnej kobiety.
Po wyczerpującej podróży dotarliśmy w końcu do stacji przeznaczenia. Była to niewielka osada zagubiona w zaśnieżonych stepach Północnego Kazachstanu. Patrzyliśmy z niedowierzaniem - jak uda się nam przeżyć w takich warunkach, bez dachu nad głową bez jedzenia, w kilkudziesięciostopniowym mrozie. Przed rozładunkiem mama włożyła rzekomą kołdrę do worka i kazała mi pilnować jej jak oka w głowie. Pamiętaj powiedziała tego worka nie wolno ci zgubić ani pozwolić, by ktoś go ukradł, bo tam jest nasz sztandar. Nie trzeba mi było więcej mówić, nie było dla mnie świętszego zadania. Wszyscy członkowie rodziny zostali wtajemniczeni i pilnowaliśmy na zmianę, aby worek nie zginął lub nie dostał się w niepowołane ręce. Wiedzieliśmy już, że wykrycie takiego bagażu grozi więzieniem lub zesłaniem do łagru.
Zakwaterowano nas na początku w wielkim wspólnym baraku. Na jednej sali mężczyźni, kobiety i dzieci. Każdy na własną rękę szukał miejsca, aby urządzić sobie jakieś legowisko. Wszyscy byli bardzo przygnębieni, zmarznięci i wyczerpani po tylu dniach tłuczenia się w bydlęcym wagonie. Po krótkim czasie zaczęli do nas przychodzić tubylcy ubogo ubrani, w futrzanych czapach nasuniętych na skośne oczy, przyglądali się nam podejrzliwie.
Już na drugi dzień po przyjeździe musieliśmy rozpocząć pracę w sowchozach. Kto nie pracował, nie dostawał porcji żywnościowej. Podczas naszej nieobecności w baraku sztandar przechowywany był w łóżku kuzynki staruszki. Mijały dni i powoli aklimatyzowaliśmy się w nowych warunkach. Na migi porozumiewaliśmy się z Kazachami i dzięki handlowi wymiennemu było trochę dodatkowego jedzenia. Później dzięki ich instrukcjom wybudowaliśmy własną ziemiankę, szukaliśmy w niej najsuchszych, wolnych od robactwa miejsc i tam chowaliśmy nasz skarb. Przez te wszystkie lata ciągłej pracy, głodu i chorób sztandar był dla nas natchnieniem. Modliliśmy się przed nim jak przed ołtarzem. Był z nami podczas wszystkich skromnie obchodzonych w tajemnicy przed Rosjanami Świąt Bożego Narodzenia, Wielkiej Nocy, uświetniał obchodzone przez nas regularnie rocznice polskie.
Na co dzień sztandar przechowywany był w perforowanej powłoczce, a mama przesypywała go od czasu do czasu mąką aby nie zbutwiał. Ta nietypowa poduszka leżała wraz z innymi na łóżku, ale nie używaliśmy jej do spania. Kiedyś w ziemiankach przeprowadzono rewizję w poszukiwaniu skradzionego z magazynu zboża. Milicjanci wyrzucali wszystko na podłogę, przewracali sienniki. Na ziemię spadła też powłoczka ze sztandarem. Wszyscy zamarliśmy z przerażenia. Gdyby podniósł ją któryś z milicjantów, na pewno zorientował by się, że coś z nią nie jest w porządku. Mama natychmiast skoczyła, podniosła poduszki i z udawanym gniewem zaczęła wymyślać, że brudzą pościel.
W ciągu 6 lat takich rewizji było wiele podobnych sytuacji, za każdym razem drżeliśmy przed wpadką, a jednoczenie doskonaliliśmy sposoby ukrywania sztandaru. Chroniąc przed wilgocią przechowywaliśmy go nawet w zdobytym gdzieś wysuszonym pęcherzu zwierzęcym. Mama nie zgadzała się na zakopanie go w ziemi. Musiał być cały czas pod ręką na wypadek niespodziewanego wywiezienia nas w inny rejon czy choćby powodzi. Którejś wiosny gwałtowne topnienie śniegu spowodowało zagrożenie powodzią i w pośpiechu musieliśmy opuszczać sowchoz. Wówczas mój brat Czesiek owinął sztandar wokół siebie, przywiązał go sznurkiem, na to założył fufajkę i tak chodził przez parę dni, dopóki nie wróciliśmy do ziemianek.
Cdn.